Popularne posty

22 sierpnia 2021

222. ,,Megalomania to moje drugie imię"

     Gdybym nagrywała recenzję tej książki przed kamerą, rozpoczęłabym ją od ciężkiego westchnienia.. a to z pewnością nie oznaczałoby nic dobrego.
    Generalnie nie zwróciłabym uwagi na autobiografię Beaty Kozidrak (chociażby ze względu na wyjątkowo kiczowatą okładkę i podobny tytuł), gdyby nie jej fenomenalna aranżacja w ramach wyzwania #hot16challenge (znajdziecie ją tutaj). Wywarła na mnie bardzo pozytywne wrażenie - podobnie zresztą jak Kayah, która również była jedną z ,,nominowanych". Powyższej książki nie kupiłam (i całe szczęście), ale natknęłam się na nią w mojej ulubionej bibliotece.
    ,,Megalomania to moje drugie imię" - tak bym zatytułowała przytaczaną autobiografię, gdybym miała sama o tym decydować. I to pierwszy - najważniejszy zarzut. Za dużo wręcz natchnionego ,,ja" Beaty (wierzcie mi - w autobiografii to nie norma!), przyrównywania się do gwiazd światowego formatu (np. Madonny!) i pisania (tu cytuję dosłownie): ,,Tak, wystąpiłam na Wembley. Tego dnia stadion należał do polskich artystów, ale czułam, intuicyjnie czułam, że większość publiczności czeka właśnie na mnie". I jeszcze to kupno domu, którego sam salon miał ponad 200 metrów kwadratowych... W porządku, zapracowała na te pieniądze i je miała, ale czy rzeczywiście w biografii jest tak ważne, by znalazł się w niej metraż salonu? I to wcześniejsze porównanie do Madonny... (konkretnie do wybitnego albumu ,,Frozen"!). Tu również nie odejmuję Kozidrak talentu, ale porównywanie siebie do gwiazdy takiego formatu to spore nadużycie (poprawka - podobno to media wpadły na taki pomysł). I dla pewności, że na pewno zrozumiecie o co mi chodzi przytoczę kolejny cytat: ,,Bezczynność to nie jest mój żywioł. Muszę działać, najlepiej na kilku płaszczyznach naraz, wszystko kontrolować, a do tego wciąż tworzyć nowe projekty. Żeby działały, zatrudniam wielu ludzi. Projekt BEATA to całkiem spora firma. Dosyć szczególna, bo tylko od siebie wymagam perfekcji. Tylko mnie nie wolno popełnić absolutnie żadnego błędu. Innym wybacza się łatwiej". No świetnie BEATA, nie ma na świecie nikogo tak genialnego jak Ty.
    Pomysł na sam układ autobiografii - dla mnie kompletnie chybiony i mocno naciągany. Chronologicznie ułożone fakty z życia przeplatane rozmowami z przyjaciółką w drodze na rozprawę rozwodową Kozidrak. Beata opowiada Kaśce o rodzinnym Lublinie, o swojej karierze, przytacza rozbudowane refleksje i wiele ,,życiowych prawd" i to wszystko podczas krótkiej podróży do sądu. Dałabym jej Oscara za takie umiejętności, bo ja na pewno nie byłabym w stanie opowiedzieć komukolwiek o całym swoim życiu w ciągu kilku godzin. Jak zaczęłam czytać o legendzie związanej z jedną z lubelskich knajp (wyrecytowanej przez Kozidrak niczym z taniego przewodnika) to opadły mi ręce.. Z pewnością każdy z nas zna kilka legend na pamięć i przy każdej możliwej okazji je recytuje - czemu ja się dziwię? I również sprawa samego rozwodu, która poprzez te dialogi ciągnie się praktycznie przez całą książkę. Czy naprawdę ta autobiografia nie mogła na niczym innym bazować? Czy rzeczywiście rozwód (i oczywiście impreza porozwodowa) to najważniejsze wydarzenie z życia Kozidrak? Podsumowując: pomysł JAKIŚ na budowę książki był, ale według mnie został zrealizowany w najgorszy z możliwych sposobów.
    Ostatnia kwestia - teksty piosenek. Piękne, poetyckie, dziś naprawdę rzadko się takie tworzy (przynajmniej jeśli chodzi o polską muzykę). Jest przytaczanych wiele utworów, z których nie wszystkie znałam lub nie do końca rozumiałam czego dotyczą. Ciekawie było wzbogacić się w tę wiedzę do momentu aż zauważyłam, że 1/3 tej książki to własnie teksty piosenek.. I co najciekawsze - za każdym razem, gdy refren był w oryginale powtarzany np. pięć razy pod rząd, w tekście również tak był zapisywany (!). Można było oczopląsu dostać lub co najmniej się znużyć.
    A na koniec, żeby nie było tak całkiem źle, przytoczę jeden jedyny cytat, który mi przypadł do gustu: ,,Muzyka pojawia się w naszym życiu od chwili, kiedy przychodzimy na świat, to po melodii głosu rozpoznajemy nasze matki, chociaż jeszcze nie wiemy, co do nas mówią, i o czym opowiada pierwsza kołysanka, którą nam śpiewają. Muzyka towarzyszy nam, kiedy odchodzimy z tego świata... Jest jak przyjaciel, który nigdy nie zawiedzie. Ani w trudnej ani w najszczęśliwszej chwili życia".
    I miało być tak przyjemnie, ale ja niestety wszystko zepsuję pisząc na koniec, że to była najgorsza książka jaką przeczytałam w tym roku. I kropka.

18 sierpnia 2021

221. Książka bogata, rzetelna i wybitnie dopracowana

     Miałam zacząć od irytujących mnie literówek, poważnego błędu merytorycznego (krach na giełdzie nowojorskiej w 1929 roku był w czwartek a nie we wtorek!) i dość momenami chaotycznego układu poszczególnych biografii. Ale to było w połowie czytania tej książki. Po jej zakończeniu wcześniejsze uwagi nie zniknęły, ale stały się kompletnie marginalne; bo w obliczu tak czasochłonnej i dobrej pracy autorki mogły stać się co najwyżej takie.
    O stolicy polskich emigrantów w Paryżu na przełomie XIX i XX wieku oraz o specyficznej sytuacji kobiet tamtego czasu miałam już jakieś pojęcie, więc nie będę się za mocno skupiać na tej tematyce (w odróżnienu od wielu innych recenzji). Nietrudno się domyślić, że napiszę o tym, co przede wszystkim zwróciło moją - subiektywną uwagę.
    Malarstwem nigdy się nie interesowałam i, pomijając podstawowe informacje, nigdy specjalnie się w nie nie zagłębiałam. Dlaczego więc skusiłam się na ,,Polki na Montparnassie" Sylwii Zienktek? Bo niesamowicie zaintrygowała mnie zawartość tego tytułu. Kobiety - malarki przecierające światowe szlaki, niesłusznie niedoceniane i dziś często zapomniane? To tematyka idealna dla mnie! Lubię poznawać, odkrywać, uczyć sie czegoś nowego i, co najważniejsze, lubię dla odmiany doceniać - by choć w moich oczach paryskie twórczynie stały się ważne.
    I stały się - dla mnie, laika w tematyce malarstwa, a wszystko dzięki niesamowitej pracowitości i umiejętnościom pisarki. Bo to pierwsza i najważniejsza rzecz, z powodu której uważam ten tytuł za naprawdę wyjątkową pozycję.
    Wystarczy spojrzeć na sam jej koniec - czyli podziękowania i bibliografię. Ile tu nazwisk, miejsc, źródeł, instytucji.. to ąż od samego czytania może rozboleć głowa. Oczywiście w bardziej pozytywnym tego słowa znaczeniu. Za tym jednym tytułem kryje się bowiem tyle godzin pracy, poszukiwań, rozmów i pewnie też wielu przeszkód a nawet porażek, że kłaniam się najniżej jak mogę przed osobą, która tę tematykę zdołała udźwignąć i zwieńczyć ją tak piękną i bogatą książką !
    Nie zawsze nadążałam za wszystkimi nazwiskami, nie zawsze byłam maksymalnie skupiona, ale mimo to ,,Polki na Montparnassie" uważam za jeden z najbardziej wartościowych tytułów z jakimi miałam ostatnio do czynienia. Takie nazwiska jak: Anna Bilińska, Olga Boznańska, Alicja Halicka, Mela Muter, Irena Reno i wiele wiele innych już nigdy nie będą brzmiały dla mnie obco. Dziś te i inne kobiety  wymienione w książce ciekawią mnie, intrygują i sprawiają, że je podziwiam. A tego przecież najbardziej pragnęły przez całe życie! Wszystko dzięki pracowitej, rzetelnej autorce, która przepięknie odwzorowała realia tamtych czasów i sprawiła, że o zapomnianych malarkach znowu się mówi.
    Po przeczytaniu tej pozycji również ubolewam nad wieloma rzeczami... nad tym, że mnóstwo obrazów malarek zostało zniszczonych po II wojnie światowej lub do dziś nie są znane ich losy. Również nad tym, że kobieta w tamtych czasach nigdy nie była uznawana za tak wartościowego twórcę jak mężczyzna.. i wreszcie nad tym, że prawie wszystkie wybitne twórczynie zmarły w odosobnieniu, zapomnieniu a nawet w nędzy. Żałuję, że Polki z Montparnassu nie dożyły naszych wyzwolonych czasów, ale z drugiej strony... czy wtedy byłyby tymi samymi, wytrwale walczącymi o uznanie kobietami?
    Książka bogata, rzetelna i wybitnie dopracowana. Polecam nie tylko znawcom tematu, ale również laikom. Skoro forma przekazu informacji urzekła mnie - to was również z pewnością nie zawiedzie.

10 sierpnia 2021

220. Przeczytaj o tym, co często nienazwane

     ,,Gdy umiera ci matka, to jest takie uczucie, jakby wyrywano ci wnętrzności - te z klastki piersiowej - gołymi rękami, a trochę jednak gorzej". Nigdy nie przypuszczałam, że książka tak niepozorna dotrze do moich najdelikatniejszych, najgłebiej skrywanych emocji i ściśnie tak mocno, że na jej kartki popłyną łzy. W takich chwilach wiem, dlaczego kocham czytać.
    Książka ,,Bezmatek" Miry Marcinów została nagrodzona ,,Paszportem Polityki" i nominowana do literackiej Nagrody Nike. W przypadku tej ostatniej wskazywana jest dość często jako faworyt i dziś, gdy zaledwie w kilka godzin ją przeczytałam - absolutnie się temu nie dziwię. Zbiór myśli różnych, nieuczesanych, ale tworzących ważną, pełną całość. Niesamowicie emocjonalną, tragiczną i cholernie prawdziwą.
    Mam to szczęście, że moja mama cieszy się dobrym zdrowiem, jednak wiem, że przyjdzie kiedyś dzień, kiedy będę musiała ją pożegnać. Główna bohaterka książki ,,Bezmatek" właśnie takiej straty doznała. I boryka się z nią - niestety raczej z marnym skutkiem. Ale czy to nas, córki swoich matek powinno dziwić? Czy rzeczywiście żałoba po matce ma szansę kiedykolwiek się skończyć?
    W książce znalazłam wszystko to, co czuję tylko na samą myśl utraty mamy. Tej która opatrywała mi w dzieciństwie kolana, broniła przed rozzłoszczonym ojcem, modliła podczas każdej sesji na studiach i błogosławiła przed wyjściem za mąż.. Również tej, która krzyczała i często niesłusznie krytykowała, ale mimo to wciąż najważniejszej w moim życiu - mamy. Matka - słowo, w którym mogłyby się pomieścić wszystkie emocje świata. A co najmniej te, które sporo z nas - córek, trzyma w najcenniejszych zakamarkach serca.
    Wszystkie te emocje -większe, mniejsze, pozytywne i negatywne znajdziecie również w tej książce. Jak bardzo trzeba być utalentowanym by nazwać to, co od wieków jest doskonale znane, ale często nienazwane. Mira Marcinów zasługuje na Nagrodę Nike - dla mnie bezsprzecznie.

219. Na wakacje jak znalazł

     Jeżeli książki B.A. Paris samego Remigiusza Mroza odrywają od pisania, to raczej nie będzie zaskoczeniem jeśli napiszę, że i mnie mało co było w stanie oderwać od jej najnowszej pozycji.
    Zacznę od rzeczy pozornie nieważnej, nawet błahej, ale dla mnie - wprawnego, tradycyjnego czytelnika w średnim wieku dość istotnej: forma wydania ,,Terapeutki" B.A.Paris. Książka jest grubsza, ale mimo to lekka - dzięki czemu bez problemu mogłam ją wszędzie ze sobą zabrać. Jest podzielona na krótkie rozdziały, ma odpowiednio dużą czcionkę i (uwaga!) sporo światła na stronie. Pomijając istotną fabułę - to wszystko sprawiło, że czytało mi się ją naprawdę przyjemnie i lekko. Przy masywnych, zapisanych drobnym maczkiem tytułach niestety niejednokrotnie mam z tym problem (pomimo dobrej fabuły).
    Istnieją zawsze lekkie i zawsze czytelne ebooki - ktoś by z pewnością skomentował. Oczywiście WIEM o tym, ale jak już zaznaczyłam na początku - należę do grupy tradycyjnych czytelników, którzy po prostu kochają czytywać książki ,,namacalnie" i w tej chyba wciąż najpopularniejszej formie. 
    Sama okładka też zresztą jest dla mnie dość intrygująca, ale to dla odmiany nie ma generalnie dla mnie znaczenia. Nawiązuje kolorystyką do poprzednich tytułów, co sprawia, że wszystko tworzy taką intrygującą, spójną całość.
    To może przejdźmy wreszcie do fabuły 😉 Zamknięte osiedle, z samymi ,,idealnymi" rodzinami, w którym dochodzi do.. zabójstwa. Czy rzeczywiście jego mieszkańcy są w takim razie bez skazy? 
    Książka od samego początku pochłonęła mnie bez reszty. Pisana prostym, składnym językiem, z konkretnymi postaciami i spójnie rozwijającymi się wątkami. Wszystko do siebie pasuje i rozwija się w odpowiednim tempie. Nie domyśliłam się kto jest mordercą, co jest naprawdę sporym osiągnięciem dla autorki, ponieważ dość często i szybko potrafię to odgadnąć.  I mimo iż ostatecznie uzupełniłabym pewne kwestie lub może troszkę inaczej je rozwinęła, to ze względu na ten ostatni atut ,,Terapeutki" szczerze Wam tę pozycję polecam.
    Przyjemna, lekka lektura - w sam raz na wakacje i, w moim przypadku, idealna odskocznia od trudniejszych tytułów. Czytając wszystkie poprzednie książki B.A.Paris wiedziałam, czego się mogę spodziewać i się nie zawiodłam. Widząc w przyszłość kolejną nowość pani Paris na pewno sięgnę po nią bez wahania ☺

07 sierpnia 2021

218. Nie dla laików

    ,,Do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej należało ponad trzy miliony Polaków.
    Bo liczyli na przydział na mieszkanie.
    Bo chcieli zostać dyrektorem zakładu.
    Bo potrzebowali talonu na samochód.
    Bo chcieli wyjechać na zagraniczną delegację.
    Bo potrzebowali pozwolenia na budowę domu.
    Bo chcieli świętego spokoju.
    Bo wierzyli w komunizm. Podobno tacy też się trafiali.
    Choć Polacy dobrowolnie wstępowali do komunistycznej partii, to wielu z nich kierowało się tym samym, co po wojnie przyświecało Cyrankiewiczowi - konformizmem.
    Nie był w nim odosobniony. Kilka milionów Polaków to Cyrankiewicze".
    Po raz kolejny sięgnęłam po książkę z Wydawnictwa Czarnego i po raz kolejny się nie zawiodłam. Pozycję ,,Cyrankiewicz. Wieczny premier" przeczytałam naprawdę ze sporym zainteresowaniem - czasem nawet w takim stopniu, że kompletnie nie reagowałam na bodźce z zewnątrz.
    Kogo mogłaby zainteresować książka o Cyrankiewiczu? Kto chciałby wiedzieć więcej na temat premiera okresu PRL-u? Czy kogoś aż tak bardzo ciekawi kolejna marionetka ZSRR? Czy może jest masochistą torturującym się cytowanym dość często propagandowym słownictwem?
    Otóż na pewno ta książka nie jest dla laików. Jeżeli nie znasz chociażby podstaw historii powojennej Polski, nie orientujesz się w najważniejszych nazwiskach i wydarzeniach (zwłaszcza krwawych) tamtego czasu to po pierwsze: wyrazy współczucia z powodu miernego nauczyciela historii, a po drugie: nie tykaj tego tytułu, bo czytanie nie powinno być za karę.
    By sięgać po taką tematykę trzeba mieć pojęcie co najmniej o suchych faktach. Bo jeśli dodamy do nich, że Cyrankiewicz był inteligentny, elokwentny, kulturalny, kochał kobiety, samochody, kawior i dobre trunki to mało kto nie będzie zainteresowany tym premierem bardziej. Zwłaszcza, że często jest przeciwstawiany w ten sposób Gomułce, który hołdował kaszance, dżemowi i herbacie.
    Ale ale - ta książka nie uprawia wyłącznie prywaty. Oprócz niej (czy nawet w większości) będziecie mieli stycznośc z tym, co Cyrankiewicz kochał najbardziej - z polityką i jej uprawianiem (oczywiście adekwatnie do kierunku i języka tamtych czasów). Nie zanudzicie się - to mogę Wam zagwarantować, ponieważ autor w naprawdę zwięzły i przystępny sposób chronoligicznie opisuje życie najdłużej urzędującego premiera w historii Polski.
    Owszem, zdarzają się luki w chronologii, jakieś niedopowiedzenia, może niekoniecznie pełen obraz Józefa Cyrankiewicza wywodzący się z opinii innych, ale - dla mnie to zupełnie obraz wystarczający. Osobiście nie przepadam za zbyt szczegółowymi i ,,rzetelnymi" biografiami, bo często zapamiętuję z nich znacznie mniej niż właśnie z bardziej okrojonych wersji.
    Z tej na pewno zapamiętałam, że Cyrankiewicz był więźniem Auschwitz, po wojnie zdecydował się na współpracę z komunistami (wciąż dla nas z nie do końca jasnych pobudek), poślubił słynną Ninę Andrycz (określaną często jako ,,pierwszą damę" - skoro Gomułka żony nie posiadał), groził robotnikom ,,odrąbywaniem ręki" i dał nieme przyzwolenie na śmierć wielu z nich w 1970 roku. Oczywiście to tylko wybrane informacje, do których dodałabym również kulisy budowy Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie, ale moje wrażenia po przeczytaniu tego tytułu nie ograniczają się tylko do pewnych faktów. 
    Dzięki książce Piotra Lipińskiego mogłam wnikliwie zweryfikować swoją wiedzę i uzupełnić ją o wiele dodatkowych, często bardzo intrygujących informacji. Wierzcie mi, że za każdym razem, gdy potrafiłam przewidzieć dalsze wydarzenia (zgodnie z moją wiedzą) - miałam z tego powodu niesamowitą satysfakcję. I to przy okazji chyba najważniejszy powód, dla którego lubię czytywać reportaże. Mam styczność nie tylko z nowymi faktami, ale również  z tymi, które już znam od dawna. Wierzcie mi - nie ma lepszego impulsu do zdobywania jeszcze większej wiedzy.
    Podsumowując: przeczytałam kolejną dobrą książkę i oczywiście ją polecam - ale tylko i wyłącznie tym, którzy w co najmniej podstawowym stopniu są obeznani z tematyką PRL-u.

04 sierpnia 2021

217. Gdyby tak każda książka na mnie działała..

     Wczoraj o 23 skończyłam czytać.. i śmiało stwierdzam, że ,,Izbica, Izbica" Rafała Hetmana to jedna z najlepszych książek jakie przeczytałam w ciągu ostatnich kilku lat. Otworzyła we mnie wszystkie możliwe szuflady z emocjami, wymieszała ich zawartość i sprawiła, że dziś nie myślę o niczym innym, jak tylko o tym, co w niej znalazłam. Mam w głowie mnóstwo słów, odczuć i pytań, które to wszystkie naraz cisną mi się na usta. Przepychają się między sobą domagając się pierwszeństwa, co sprawia, że trudno mi to wszystko ułożyć w jedną ,,spokojniejszą" całość. Gdyby tak każda czytana przeze mnie książka tak na mnie działała - zwolniłabym się z pracy, by móc całe dnie i pewnie sporą część nocy tylko czytać i czytać..
    A zaczęło się dość niepozornie...
    Choć ,,niepozornie" to dość kiepskie określenie tylu dramatów ludzkich.. niech więc będzie umowne. Zaczęło się więc od losów wielu żydowkich rodzin podlubelskiej Izbicy w okresie wojny i okupacji. Od wyglądu miasteczka, liczby ludności (wśród 4200 mieszkańców Izbicy aż 4000 było wyznawcami judaizmu), polsko - żydowskich relacji, a potem.. od licznych transportów, getta tranzytowego, łapanek, wywózek, rozstrzeliwań na pobliskim cmentarzu, poszukiwań Żydów i sporego udziału w tym Polaków chrześcijan. Wszystko to zajmuje ok.1/3 książki, co przyznam szczerze troszkę mnie zaskoczyło, bo byłam pewna, że tych konkretnych wydarzeń - faktów będzie się tyczyła całość. Ale jak się później okazało - resztą lektury zostałam zaskoczona znacznie bardziej.. 
    Dalsze losy nielicznych ocalałych żydowskich mieszkańców Izbicy, rozmowy z mieszkańcami a nawet naocznymi świadkami, losy synagogi, cmentarza i nieistniejącego pomnika, rozmowa z Żydem - księdzem i z młodym mieszkańcem Izbicy, który nie ma pojęcia, że była w niej kiedyś synagoga.. to coś, co mnie dosłownie wgniotło w fotel. Z wrażenia, oburzenia i szoku jednocześnie. Cmentarne kości walające się po poszukiwaniach złota, znalezione pierścionki (no bo przecież nie kradzione!), synagoga służąca za plac zabaw i latrynę.. nie kochani, to nie sprawka Niemców - a Polaków (i to wiele lat po wojnie). Ja wiem - było ciężko, brakowało wszystkiego, ale.. chyba są jakieś granice? Skoro w czasie wojny nie było żadnych, to dlaczego po wojnie ,,za komuny" miało się coś zmienić.. Ta obojętność czy też przyzwolenie, bo to przecież ,,takie czasy były" zszokowała mnie najbardziej. Jeśli wtedy to było normalne.. to obym nigdy nie dożyła czasów takiej ,,normalności".
    Czytałam i myślałam o mojej lokalnej historii. O zarośniętym, niszczejącym cmentarzu żydowskim, o nieistniejącej już synagodze.. i o tej obojętności i wszechobecnej niepamięci o wielu przedwojennych mieszkańcach Wieruszowa. Jestem wkurzona i bezsilna jednocześnie. Hitlerowcy postanowili zrobić wszystko, by wielu z nas nie pamiętało o istnieniu Żydów w Polsce - czyżby im się to rzeczywiście udało?
    Teraz już widzicie ile szuflad z emocjami otwarła we mnie ta książka. By móc to zrobić (a wierzcie mi - jestem naprawdę wybrednym i wymagającym czytelnikiem) trzeba być naprawdę zdolną pisarską ,,bestią". Gratuluję autorowi i ogromnie dziękuję - za każde słowo, zdanie i akapit, które wstrząsnęły z pewnością niejednego czytelnika. Przykra, ale doskonała lektura. Cholernie prawdziwa i wbrew pozorom aktualna. Czekam ze zniecierpliwieniem na kolejne.

30 maja 2021

216. Pożegnanie z ,,Małymi kobietkami"

     ,,Chłopcy Jo" to ostatni tom serii przygód sióstr March ze znanych bardziej ,,Małych kobietek". Czy żałowałam, że był ostatni, czy może odetchnęłam z ulgą po zamknięciu czwartej części? O tym możecie przeczytać poniżej.
    ,,Chłopcy Jo" to zdecydowanie kontynuacja trzeciego tomu - o wychowankach szkoły prowadzonej przez Jo March i jej męża. Początkowo czułam się zawiedziona, gdy się okazało, że poznajemy dalsze perypetie tylko kilku wybranych chłopców, ale ostatecznie zrozumiałam, że pisarka postanowiła się po prostu skupić na losach ulubionych postaci.
    Postaci, do których i ja zapałałam sympatią. Zwłaszcza do Dana, wskazywanego ciągle jako niesfornego urwisa, z którym są wiecznie kłopoty. W sumie to on, według wielu, powinien zostać zepchnięty w pierwszej kolejności na margines powieści, ale tak się nie stało. Dlaczego? Bo nawet jego trudny charakter nie był w stanie odwieść pisarki od postrzegania w nim osoby pod każdym względem wyjątkowej.
    Piękną miłość tu mamy ukazaną - miłość Jo do ukochanych wychowanków, o których (pomimo iż dawno opuścili gniazdo) jedna z sióstr March bez przerwy myśli, kocha i na których listy wyczekuje zawsze z maksymalną niecierpliwością. I to bez względu na to, czy ich życie ułożyło się po jej myśli, czy wręcz przeciwnie. 
    Czytamy o ich sukcesach, porażkach, chwilach szczęścia i nawet niebezpiecznej niedoli. I co najciekawsze - poza ich losami poznajemy również te tyczące się nowo powstałej szkoły, która oprócz chłopców kształci także dziewczęta. I to określiłabym jako przysłowiową wisienkę na torcie całego cyklu, którą z pewnością potwierdza następujący cytat: ,,Ze starych panien nie drwi się już nawet w połowie tak bardzo jak dawniej, odkąd niektóre z nich stały się sławne i dowiodły, że kobieta nie jest połówką, ale całym człowiekiem i może być samodzielna". Kobiety w powieści Louisy May Alcott wspierają mężczyzn, stoją u ich boku, ale również się kształcą dążąc jednocześnie do pełnej niezależności. Pięknym przykładem jest tutaj śliczna Nan, która poświęcając swe życie zawodowi lekarza, postanawia nigdy nie wychodzić za mąż. 
    Czy w takim razie żałuję, że musiałam się wreszcie rozstać z siostrami March? Piszę tego posta i już tęsknię za błogą przyjemnością przy lekturach pani Alcott, więc już chyba nie muszę niczego więcej dodawać. Interesująco i przyjemnie mi się czytało część ostatnią, więc z pewnością uważam, że warto ,,dotrwać" do czwartego tomu.

22 maja 2021

215. ,,Mali mężczyźni" i ,,Wielka" wychowawczyni

    Czy ,,Mali mężczyźni" - czyli już trzeci tom o losach sióstr March, zachwycili mnie tak bardzo, jak ,,Małe kobietki"? A może mnie co najwyżej zniesmaczyli, jak ,,Dobre żony"? Przekonajcie się poniżej sami 😉
    Na wstępie stwierdzam z przekonaniem, że w kolejnym tomie autorka zdecydowanie odeszła od wskazywania ,,właściwego" dla kobiety ,,miejsca" w małżeństwie na rzecz.. skłaniania się ku emancypacji. Przyznam szczerze, że nie spodziewałam się tak diametralnej zmiany poglądów już w kolejnym tomie, ale to co najwyżej sprawiło, że nabrałam do pisarki znacznie większej sympatii.
    Jo rodzi chłopców i zakłada szkołę dla wielu innych - często sierot z nędznych środowisk. Opiekuje się nimi, uczy ich i robi to w sposób niesamowicie nieszablonowy i dla wielu osób w ówczesnych czasach dość kontrowersyjny. Jo przede wszystkim zwraca uwagę na to, by chłopcy najpierw byli szczęśliwi, a potem bogaci w wiedzę książkową, co jednak nie oznacza samowoli i chaosu. Ma mnóstwo pięknych, kreatywnych pomysłów na zabawę i naukę jednocześnie, a w całym przedsięwzięciu pomaga jej ukochany mąż. 
    Doczytałam, że Louisa May Alcott, opowiadając o szkole, przytaczała tak naprawdę swoje własne doświadczenia. Jeśli tak rzeczywiście było to kłaniam się nisko przed twórczynią. Louisa May Alcott żyła w wieku XIX, ale jej pomysły i otwartość w nauczaniu dzieci są tak postępowe, że wiele z nich ja - belferka, mogę wykorzystać dzisiaj.
    Ktoś mógłby zapytać: ,,Ale jak to? Szkoła tylko dla chłopców? To gdzie ta emancypacja?" Spokojnie, powoli, nie od razu Rzym zbudowano. W tym tomie pojawia się jedna dziewczynka, ale w kolejnym jest już ich znacznie więcej. Oczywiście nie będę zdradzać szczegółów i co najwyżej zapowiem, że więcej moich spostrzeżeń po przeczytaniu czwartego - ostatniego tomu, znajdziecie w następnym poście.
    Podsumowując: trzeci tom przygód sióstr March, mimo iż skupia się tak naprawdę na losie jednej z nich, jest godny polecenia. I to nie tylko nauczycielom. ,,Mali mężczyźni" to znowu, podobnie jak w pierwszym tomie, wiele pięknym historii i morałów, które nawet dziś są wciąż aktualne. Przyjemnie spędziłam czas i jestem przekonana, że u Was będzie podobnie.

18 maja 2021

214. Niesmaczne ,,Dobre żony"

      Co zaczynam - to kończę. Książkowa pedantka ze mnie, więc było oczywiste, że skoro przeczytam ,,Małe kobietki" - to z pewnością sięgnę po kolejne części. I tak też się stało.
     Niestety o kontynuacji ,,Małych kobietek" nie mam już tak dobrej opinii, jak o pierwszym tomie. Gdybym bowiem miała polecić ten tom feministkom - to tylko i wyłącznie po to, by go spaliły na stosie. Spora część książki na pewno bym im się mocno nie spodobała. 
     Pełno tu moralizatorstwa - to akurat było do przewidzenia. W końcu o ,,Małych kobietkach" mogłabym powiedzieć to samo. Jednak tak, jak w pierwszym tomie mamy do czynienia z ważnymi, skłaniającymi nas do myślenia spostrzeżeniami - tak niestety tutaj zdarzyło mi się wielokrotnie oburzyć. Z jednego, konkretnego powodu: niemalże całość książki traktuje o byciu ,,dobrą żoną", której najważniejszym celem powinno być... dogadzanie swojemu mężowi (!). 
     Wzorowa małżonka powinna dobrze gotować, należycie sprzątać, zawsze czekać na męża - i to najlepiej z wyśmienitym obiadem. Jeżeli mężowi zdarzy się wpaść na pomysł przyprowadzenia znienacka w gościnę przyjaciela (podkreślam - bez zapowiedzi), małżonka powinna być zawsze uśmiechnięta, schludna i z radością usługująca przybyłym panom. I jak Wam się podoba? Jestem pewna, że w tym momencie nie tylko feministki prychnęły ironicznie...
      No cóż, takie czasy możnaby powiedzieć. W końcu dzieło Louisy May Alcott nie jest dziełem współczesnym. To jednak mimo wszystko nie sprawiło, że czytałam ,,Dobre żony" z przyjemnością. Owszem, oprócz tego typu ,,cennych" porad znalazło się tam tradycyjnie wiele wesołych perypetii z życia sióstr March, ale niestety żadna z nich nie była w stanie zniwelować mojego niesmaku.
     Czy to znaczy, że odpuściłam kolejne tomy? Oczywiście, że nie ! I to nie tylko dlatego, że już je kupiłam ;-) Mogę już Wam zdradzić, że jestem po lekturze wszystkich części przygód sióstr March i cieszę się, że się na to zdecydowałam. Kolejne części na szczęście mnie tak nie rozczarowały, ale o tym napiszę już następnym razem ;-)
     A żeby nie było tak w pełni niesmacznie, przytoczę na koniec intrygujący cytat: ,,Jesteś jak owoc kasztana: twardy z wierzchu, a jak jedwab miękki w środku; kto go potrafi rozłupać, znajdzie słodkie jądro. Jak się kiedyś odezwie w tobie uczucie, poznasz swe serce i ostra łupina zeń spadnie". 

16 maja 2021

213. Bieszczady? Zawsze!

      Kocham, uwielbiam, podziwiam Bieszczady, począwszy od mojej pierwszej wizyty w tych pięknych stronach w roku 2015, więc nie ma się co dziwić, że poniższa książka przypadła mi do gustu. Chociaż gdyby była kiepska - nawet miłość do gór by mi nie przeszkodziła w krytyce; ale ponieważ oceniam ją jako wyjątkową, czy też nawet wręcz wspaniałą - wracałam myślami do górskich wędrówek z jeszcze większą przyjemnością.
     Żeby nie było, że moja ocena ,,Niedźwiedzicy z Baligrodu" nie jest obiektywna ze względu na słabość do Bieszczad przytoczę na początku wybrany cytat: ,,Gdy staliśmy między wysokimi jodłami, deszcz osiadał drobnymi kropelkami na twarzy, rzęsach i czole, by po chwili spłynąć cienkimi strużkami po policzkach. Wilgoć była wszechobecna i potęgowała woń jodłowej żywicy. Eteryczne olejki połączone z drobinami wody tańczyły w powietrzu, tworząc mieszaninę niespotykanych doznań zapachowych. Starałem się łapać w płuca tę wyjątkową świeżość deszczowego przedpołudnia". W życiu się nie spodziewałam, że dziennikarz telewizji Polsat, będący autorem kilku programów potrafi tak pięknie pisać o przyrodzie. Bo tego typu opisy znajdziecie niemalże w całej książce i to one przede wszystkim sprawiły, że się nią zachwyciłam. Zresztą nie były to tylko opisy bieszczadzkich lasów, ale również porannej kawy z ciepłym pączkiem, tradycyjnego barszczu, ruskich pierogów i wielu innych ignorowanych przez nas codzienności, które zauważane przez Marcina Szumowskiego również dla mnie - czytelnika, stały się nagle niesamowicie wyjątkowe. Piękny, urzekający styl i momentami wręcz rozbrajające spostrzeżenia - to najważniejszy powód, dla którego tę książkę oceniłam najwyżej na portalu lubimyczytac.pl.
     Kolejny powód moich dziesięciu gwiazdek dla tej książki to rozbrajające momenty i piękne zdjęcia przyrody Bieszczad. Co do rozbrajających momentów uśmiałam się już na samym początku czytając o obładowanej sprzętem ekipie filmowej, która na ostatnim tchu podążała za wprawionym we wspinaczce leśniczym. Ja tego sama zabawnie nie potrafię przytoczyć, więc to kolejny powód byście zajrzeli do tej książki osobiście.
      Co do zdjęć - nie są to szablonowe ujęcia, ale rzadkie, bo wręcz niemożliwe do uchwycenia momenty bieszczadzkiej natury, które niejednokrotnie rozsławiły imię tamtejszego leśniczego - Kazimierza Nóżki. Możecie na nich zobaczyć m.in. niedźwiedzicę Agę z młodymi, wilki, wydry a nawet rysia. Oczywiście nie będę ich Wam tutaj pokazywać, bo nie mam zamiaru psuć Wam przyjemności wyboru kolejnej, dobrej lektury.
     Jeszcze jedna taka książka i wsiadam w samochód kierujący mnie prosto w Bieszczady... serio serio. Nie da się kochając te góry, czytać o nich obojętnie. Czy to znaczy, że polecam tę książkę tylko miłośnikom tych pięknych gór? Wręcz przeciwnie! Polecam zwłaszcza osobom, które nigdy w Bieszczadach nie były, bo dzięki tej książce na pewno zrozumieją, za co ja kocham te okolice.
    A propos kolejnej książki o Bieszczadach.. zaczęłam właśnie czytać ,,Zanim wyjedziesz w Bieszczady", więc albo jestem masochistką albo naprawdę szykuję plecak na wyprawę ;-)

03 maja 2021

212. Gratuluję i podziwiam za wzorowy research

     Uwielbiam otrzymywać prezenty - chociaż te książkowe najbardziej. I oczywiście jestem przekonana, że nikogo to nie zdziwi. Dlatego jeszcze raz dziękuję Adrianie <3 za kryminalną niespodziankę, która sprawiła mi ogromną radość - będąc zaszczyconą jednocześnie, że biorę udział w promowaniu debiutu młodej, ambitnej twórczyni z Częstochowy. 
    Czy ktoś tutaj wciąż nie wie, że mam sentyment do tego miasta?? Bywalcy Instagrama (na którego zresztą serdecznie Was zapraszam) z pewnością wiedzą, że Częstochowa to moje ukochana studencka miejscowość - a teraz zostali już o tym poinformowani także bywalcy mojego bloga ;-)
(książkę na powyższym zdjęciu trzyma w ręku sama Halina Poświatowska, 
która czeka na swych wielbicieli na ławeczce w Częstochowie 
- no przecież inaczej być nie mogło!)
    Ale do rzeczy: czy polecam debiut częstochowianki Anny Rozenberg? Na to pytanie - pomimo sentymentów i przyjaźni - przyrzekam odpowiedzieć maksymalnie szczerze.
    Dopracowanie każdego szczegółu to coś, co w ,,Maskach pośmiertnych" podoba mi się najbardziej. Nie ma tu przypadkowych postaci, zdarzeń, czy też błędnych informacji. Co więcej, pomimo iż całościowa fabuła to fikcja, to czytając tę książkę w żadnym momencie nie poczułam, że mam do czynienia z czymś nierealnym. Co najwyżej wyobrażałam sobie, jak wiele czasu i wysiłku musiało kosztować autorkę poszukiwanie niezbędnych informacji i wzbogacanie swojej wiedzy. Podoba mi się to i to według mnie największa zaleta tytułu. Zwłaszcza, że.. mamy do czynienia z debiutem! Gratuluję i podziwiam za ogrom pracy na etapie przygotowań.
    Tematyka i postać głównego bohatera. W gatunku, jakim jest kryminał mamy mnóstwo inspektorów - policjantów, którzy rozpracowują morderców, dlatego stworzenie nieszablonowej, a nawet unikatowej postaci jest naprawdę szalenie trudne. Tu również pani Anna wykazała się niesamowitymi umiejętnościami, ponieważ wciąż, po kilku tygodniach od zakończenia lektury, pamiętam dokładnie stworzoną przez nią postać Davida Redferna.
    I kolejna cenna kwestia na plus: wartkość i polot słowa. Przez książkę wręcz ,,przebiegłam" - tak przyjemnie mi się ją czytało. Na pewno miała na to również wpływ sama fabuła, ale w moim przypadku jestem przekonana, że chodziło przede wszystkim o styl autorki. Nie za ciężko, nie za długo, nie za nudno - zdania i słowa lekkie, składne i płynne. Polonistka zna się na rzeczy - możecie mi wierzyć ;-)
    Czy to znaczy, że ,,Maski pośmiertne" nie mają wad? Gdybym wymieniła same plusy - moja opinia z pewnością byłaby dość nieprawdopodobna, ale oczywiście nie dlatego nie zatrzymam się na samych zaletach. Po prostu książek ideałów nie ma, a w przypadku debiutów wierzę mocno, że pewne ,,minusy" zostaną przez wciąż doskonalącego się pisarza odebrane co najwyżej z uwagą i konstruktywnymi przemyśleniami. Oczywiście pod warunkiem, że te ,,wskazówki" będą wyrażone w sposób kulturalny i rzeczywiście uzasadniony.
    Polubiłam bohaterów, zaciekawiła mnie fabuła, ale zdarzyło mi się kilkukrotnie powracać do poprzednich rozdziałów, by móc nadążyć za kolejnymi. Wszystko miało sens i rzeczywiście było szalenie dopracowane, ale czasem nawet dla mnie - wprawnego czytelnika - momentami zbyt trudne, by mogło być zrozumiane za pierwszym razem. To jak najbardziej dowodzi ambicji pisarki i jej inteligencji, ale czytelnika może czasem wprawić w zakłopotanie. Oczywiście podkreślam, że jest to tylko i wyłącznie moja opinia, z którą oczywiście nikt nie ma obowiązku się liczyć.
    Podsumowując: pani Anna Rozenberg napisała naprawdę dobrą książkę i z pewnością każdą kolejną przeczytam z chęcią i zaintrygowaniem. Jest tu sporo ciężkiej pracy, którą doceniam i niesamowicie podziwiam. Nigdy nie byłabym w stanie stworzyć coś aż tak rzetelnego i lekkiego jednocześnie. Trzeba mieć do tego co najmniej talent :-) Cieszę się ogromnie, że ,,Maski pośmiertne" trafiły w moje ręce i wierzę mocno, że już niebawem będę miała przyjemność przeczytać kolejne tytuły ambitnej autorki. Trzymam za to mocno kciuki!

02 maja 2021

211. Ślepa miłość do książek Kinga

    Moja miłość do dzieł Stephena Kinga jest ślepa - przekonałam się o tym po przeczytaniu tej książki. Dlaczego? Bo zauważyłam tu wiele twórczych niedociągnięć, rozczarowujących moją czytelniczą ciekawość niedopowiedzeń a mimo to.. wciąż Kinga uwielbiam i wciąż będę sięgać po jego kolejne tytuły z szybszym biciem serca.
    A może po prostu ta książka mi się podobała? Może tylko się czepiam, a podświadomie bawiłam się przy niej świetnie? No nie da się, naprawdę się nie da obiektywnie stwierdzić - przecież nie wyjdę z siebie i nie stanę obok (a szkoda, bo zwłaszcza w pracy mam ku temu częstą potrzebę..). 
    Może zacznijmy od początku, czyli od tych rzeczy, które mi niespecjalnie przypadły do gustu. Konkretnie jest mowa o dwóch. Po pierwsze: główny bohater i to, co go spotyka - czyli generalnie pomysł na fabułę. Chłopiec o imieniu Jamie widzi umarłych tuż po ich śmierci i potrafi z nimi rozmawiać; kurcze.. przecież to już było w ,,Szóstym zmyśle". Ok, wiem, dawno temu, ale jest to tak szalenie charakterystyczne, że niestety może zepsuć pierwsze wrażenie. Oryginalność bowiem wciąż jest w cenie.
    I druga kwestia: zakończenie. Niby jest, ale jakby go nie było. Duch znika, jednak wciąż istnieje, pojedynek się zakończył, ale wciąż trwa, a winni nie żyją, jednak wciąż bytują. Czyli.. niczym w dramacie romantycznym otwarte zakończenie, które raczej nie sugeruje kolejnej części. 
    I nie pytajcie mnie proszę, o co dokładnie mi chodzi, bo bez spamowania bardzo ciężko to wytłumaczyć. Po prostu czegoś tu brak. Tej wisienki na torcie, tego elementu zaskoczenia, który sprawia, że zamykam książkę mając jednocześnie otwarte usta. Tu niestety tego nie było. I wielka szkoda, bo przy innych tytułach Kinga mi się to zdarzało, a więc jest to możliwe !
    Nie, nie uważam, żeby King się wypalił. Po prostu nie wszystkie jego tytuły są na tym samym, dobrym poziomie. Czy to znaczy, że książkę ,,Później" odradzam? Niekoniecznie... czytało mi się ją naprawdę dobrze, w miarę szybko i miło spędziłam czas - zwłaszcza mając świadomość, że czytam najnowsze dzieło mego mistrza. Czyżby sztuka dla sztuki? Kto wie.. te marketingowe sztuczki tak nam nieraz mydlą oczy, że nawet najmądrzejsi stają się bezkrytyczni.

05 kwietnia 2021

210. Urzekające ,,Małe kobietki"

     Nie jesteśmy w stanie cofnąć czasu. Choćbyśmy się nie wiadomo jak starali. Choćbyśmy nawet oddali za to wszystkie pieniądze świata. Bo z pewnością nie zaprzeczycie, że co najmniej kilka razy w życiu zatęskniliście za czasem beztroskiego dzieciństwa. Za zabawami w ,,zdobyte" i w chowanego, za jazdą rowerem i kolejnymi ,,wielkimi" przygodami na osiedlowych uliczkach. Za tym czasem, kiedy nie zaprzątały nam głów takie ,,głupoty" jak domowe rachunki, zakupy i konieczność chodzenia do nudnej pracy, a najważniejszym naszym przekonaniem był fakt, że ludzie z natury są dobrzy, a dorośli na pewno nie kłamią. Ten czas niestety już nigdy nie wróci, ale na szczęście, dzięki takim książkom, jak ta, możemy choć trochę poczuć się, jak dawniej: swobodnie, beztrosko, z permanentnym uśmiechem na twarzy i poczuciem cennego daru, jakim jest życie.
     To pierwsze moje skojarzenie po przeczytaniu ,,Małych kobietek". Przebywając w towarzystwie córek pani March mogłam znowu poczuć magię dzieciństwa. I nieważne, że fabuła książki osadzona jest w znacznie wcześniejszych czasach. Smak dzieciństwa to wartość uniwersalna - dla każdego, w każdym stuleciu.
      Drugie moje skojarzenie to takie książki jak: ,,W dolinie Muminków", ,,Mały książę" i ,,Dzieci z Bullerbyn". Książki i beztroskie i umiejętnie pouczające jednocześnie. Proste w przekazie, zrozumiałe i odpowiednie dla czytelnika w każdym wieku. I to oczywiście kolejna zaleta ,,Małych kobietek", które jak najbardziej zaliczam do grona tego typu literatury. Pomimo przytaczania konkretnych zdarzeń, z każdego z nich możemy zawsze wyciągnąć wiele uniwersalnych, pięknych prawd o życiu i ludziach.
     Kolejną i równie ważną zaletą tego tytułu jest konkretnie to wydanie książki (z wydawnictwa MG). Piękna okładka i subtelne, urzekające ilustracje. Znajomy zapytał mnie, czy odpowiada mi to wydanie, ponieważ słyszał, że wydawnictwo MG miewa sporo błędów i zdarzają się nawet braki w fabule. Nie zauważyłam ani błędów, ani braków w fabule i mam nadzieję, że w kolejnych częściach mi się to nie przydarzy, ponieważ, póki co, tą konkretną oprawą graficzną ,,Małych kobietek" jestem wręcz zachwycona. Oczywiście wiem, że nie ocenia się książki po okładce, ale jeśli estetyka okładki/wydania jest tak urzekająca, że aż chce się czytać dwa razy mocniej, to jak najbardziej zaliczam to do grona zalet tej książki.
      ,,Małe kobietki" nowością wydawniczą nie są, ale to właśnie ich ,,drugie życie" sprawia, że cieszą wprawnych czytelników jeszcze bardziej. Mnie - książkoholika urzeka fakt, że starszy tytuł zostaje po raz kolejny ogłoszony sprzedażowym i czytelniczym bestsellerem. Bo to tak, jak z tym naszym dzieciństwem - to, że minęło, nie oznacza, że nie powinniśmy do niego wracać i na nowo nie doceniać.
       Przyjemny i beztroski czas spędziłam z ,,Małymi kobietkami" i z pewnością polecam każdemu - by choć na chwilę oderwać się od tego zwariowanego świata.

03 kwietnia 2021

209. ,,Masa o kilerach polskiej mafii" czyli jak straciłam czas - ale na szczęście nie pieniądze

      Wywiadów Artura Górskiego z Jarosławem Sokołowskim ,,Masą" czytałam trzy i wydaje mi się, że to wystarczająca liczba, by móc się generalnie wypowiedzieć na temat ich całości.
     Pamiętam, że pierwszą, czytaną przeze mnie książkę tej serii wywiadów: ,,Masa o bossach polskiej mafii" wręcz pochłonęłam. Po kilku tytułach jednak niestety już wiem, że działo się tak nie z racji wysokich walorów lektury - tylko bardziej z powodu egzotyki (z mojego punktu widzenia) tamtejszej tematyki.
     Mafia? Bossowie? Kilerzy? O takich rzeczach słyszałam tylko w telewizji. I to niekoniecznie w wieczornych wiadomościach - co bardziej w kolejnych, niezbyt udanych polskich produkcjach. Bossowie - pomarszczeni agresorzy, kilerzy fajtłapy - wyłącznie taki obraz mafii był mi znany. Czyli tak naprawdę żaden. Z tego też powodu wcale się nie dziwię, dlaczego ,,prawdziwe" relacje, ,,prawdziwego" mafiosa i świadka koronnego skradły moją uwagę. Bo to, czy rzeczywiście prawdziwe to podobno kwestia dyskusyjna, ale przyjmijmy, że tak - bo akurat nie tym będę się zajmować w mojej krótkiej recenzji.
     Wszystko to, o czym czytałam po raz pierwszy (wciąż mówię o książce ,,Masa o bossach..") było dla mnie co najmniej szokujące. Zwłaszcza opłacanie polityków, konszachty z biznesmenami i eks-gangsterzy, którzy radzą sobie świetnie w obecnej - legalnej rzeczywistości.
      Pierwsze dwa tytuły czytałam dość dawno temu, ale pamiętając tamtejsze wrażenia liczyłam, że przy tej książce doświadczę podobnych. No cóż.. wniosek mam ostatecznie tylko jeden: to, co miało mnie ,,zachwycić" mam już za sobą, reszta to typowe ,,zapchaj dziurę", by móc zarobić na kolejnej książce.
      Niczego nowego i sensownego z ,,Masy o kilerach polskiej mafii" się nie dowiedziałam. ,,Krakowiak", ,,Chińczyk", ,,Szkatuła", ,,Komandos" czyli Sławomiry S., Stanisławy K. itp. tajemnicze typy już były. Nie w wiadomościach (przynajmniej ja nie widziałam), nie w innych książkach tylko dokładnie w tych konkretnych, z tymi wywiadami - tylko pod innym tytułem. Co kilka stron zresztą jest wzmianka o tym, że ,,pisaliśmy o nim w takim a w takim tytule". Naprawdę co kilka stron! To ja się pytam w takim razie, po ,,choinkę" jest ta książka?? Bibliografia do poprzednich? Czy może przypominajka? Albo co najbardziej prawdopodobne: gwarancja na płynność przelewów na koncie wydawcy. Już po kilku stronach niestety czytałam z coraz mniejszą uwagą, a z coraz większą chęcią zakończenia i pozbycia się tego tytułu.
     I niczego więcej niestety na temat ,,Masy o kilerach polskiej mafii" nie mam do powiedzenia. Nie przejadły mi się te wywiady - to złe określenie. Bardziej ich tematyka się po prostu wyczerpała - przynajmniej dla mnie. Na szczęście ja nie wydałam na tę książkę ani złotówki, ale ze swej strony przestrzegam, byście Wy tego nie robili. Szkoda i pieniędzy i czasu.

06 marca 2021

208. Nieszczęśliwa znawczyni ,,sztuki kochania"

      Czytałam i.. nie dowierzałam, bo nie spodziewałam się, że kobiecie, która ma tak ogromną wiedzę na temat miłości (tak - miłości, nie seksu!) - nigdy nie przyszło w pełni się tą miłością cieszyć.
     Samotna była często i, co za tym idzie, bardzo nieszczęśliwa. Owszem, miała powodzenie, ale co z tego, skoro bez przerwy natrafiała na niewłaściwych mężczyzn. A może  właściwych, tylko oferowała im zbyt wiele? Dziś Bóg jeden raczy wiedzieć.. Sama w swym pokoju, wyczekująca towarzystwa swej gosposi, umierająca w szpitalu, ale nawet tuż przed śmiercią podrywająca przystojnego lekarza - oto prawdziwy obraz Michaliny Wisłockiej.
     Nigdy zresztą ten obraz nie był zakłamany - co najwyżej ,,wyobrażany" przez nas kompletnie inaczej. Pani seksuolog, specjalistka od problemów nastoletnich i małżeńskich, z uporem wspinająca się po szczeblach kariery. I to na przekór wszystkiemu: na przekór wojnie, chorobie, która bezpowrotnie osłabiła serce, na przekór miłosnym niepowodzeniom, kontrowersyjnemu trójkątowi, rozwodowi i kolejnym zawodom miłosnym. I co najważniejsze - również na przekór ówczesnej komunistycznej cenzurze. Bo trudne to były czasy, kolejne zresztą niełatwe dla naszej ,,pani doktor".
     Po przeczytaniu tej książki nie wyobrażam sobie, by móc poprzestać na ,,Sztuce kochania" bez uzupełnienia właśnie o tego typu pozycję. Bo to nie jedyna biograficzna ,,opowieść" o pani Michalinie. Zdarzyła się również autobiografia i wiele innych książek będących uzupełnieniem i kontynuacją najsłynniejszego dzieła Wisłockiej.
     Książka smutna, ale i szalenie ważna jednocześnie. Rozbudziła mój apetyt na kolejne, do których mam nadzieję przyjdzie mi w przyszłości zajrzeć.

04 marca 2021

207. Książka zdecydowanie inna niż wszystkie

      Dosłownie pół godziny temu skończyłam czytać książkę ,,Powoli" autorstwa Brooke McAlary i to zdecydowanie najlepszy czas, by móc najlepiej wyrazić o niej swoją opinię.
     To nie pierwszy mój tytuł z cyklu: ,,slow life", ,,mindfulness" itp. Mam ich za sobą co najmniej dwa i przyznam szczerze, że akurat ten (ku mojemu zadowoleniu) znacznie się od poprzednich różni.
     Zacznę od tego, że nie do końca byłam przekonana, czy akurat ta książka jest dla mnie. Sama bym jej raczej nie kupiła (otrzymałam w prezencie); jestem osobą względnie zadowoloną ze swojego życia, potrzebuję kilku ważnych ,,poprawek" i porządków wszelakich, ale na pewno nie mam zamiaru pozbywać się swoich ukochanych kosmetyków, książek, butów i torebek.. I wiecie co? Książka ,,Powoli" absolutnie mi tego nie nakazuje !
     Nie krytykuje mnie za chęć posiadania wielu rzeczy, nie wpędza w poczucie winy, nie każe odhaczać największych błędów. Ktoś mógłby pomyśleć: to w takim razie o czym jest ta książka, skoro nie o tym? Przede wszystkim (moim zdaniem) o wyznaczaniu sobie niezbędnych granic. Granic w poświęcaniu czasu na media społecznościowe, maile, granic w kupowaniu przedmiotów, bo ,,sąsiad/koleżanka już mają".. granic w żywieniu się śmieciowym jedzeniem i zaniedbywaniu swoich bliskich. I, co najważniejsze, książka ta stawia na piedestale technikę ,,małych kroczków" - z zatrzymywaniem się, zmienianiem drogi, zastanawianiem i decydowaniem o wszystkim wyłącznie przez nas samych! Większość tego typu książek każe nam maksymalnie ograniczyć życie (konsumpcję zwłaszcza) do konkretnych, narzuconych schematów (co mnie już ,,na wstępie" frustruje). ,,Powoli" nie mówi o takich ograniczeniach tylko przede wszystkim nawołuje do.. cieszenia się życiem. Przyjemnie i prosto prawda? Oczywiście prosto napisane, ale niekoniecznie to wszystko jest proste do wdrożenia w nasze codzienne życie (o tym z pewnością wiecie sami).
    Małe kroczki i możliwość samodzielnego wyznaczania granic to coś, co sprawiło, że się uspokoiłam i postanowiłam działać. Z chęcią i uśmiechem na twarzy i jestem przekonana, że autorce dokładnie o to chodziło. Gorąco polecam i już robię listę moich niezbędnych, pozytywnych ograniczeń :-)

03 marca 2021

206. Profanacja, chaos i.. niezła ,,mocna kawa"

      Niejednokrotnie podkreślałam (i wciąż będę), że opinii na temat filmów - seriali będzie na moim blogu zdecydowanie mniej od tych książkowych. Z oczywistego powodu: oglądam niewiele, czytam dużo, ale mimo to, w najbliższej przyszłości, chciałabym lekko zrównoważyć tę różnicę. Mam dość bycia przysłowiową ,,nogą" w dziedzinie filmowej i mam nadzieję, że w końcu z czasem się to zmieni.
     Dziś ,,na tapecie" aż trzy filmy, które udało mi się obejrzeć niedawno w dość chorowity weekend. Czytać nie miałam siły, więc cóż mi pożytecznego zostało - tylko oglądać. Padło łącznie na aż trzy produkcje: ,,Dywizjon 303", ,,303. Bitwa o Anglię" (to absolutnie nie ten sam film) oraz ,,Mocna kawa wcale nie jest taka zła".
     Zacznę od dwóch filmów związanych z historią mojego ukochanego Dywizjonu 303. Pokładałam w tych produkcjach tyle nadziei.. Cieszyłam się ogromnie, gdy się dowiedziałam, że w ogóle takowe powstają, choć przyznam, że trochę mnie zaniepokoił fakt tworzenia aż dwóch.. No ale cóż - myślę sobie: jak dwa filmy, to większa szansa na to, że któryś z nich będzie naprawdę dobry. Jeden produkcji angielskiej, drugi polskiej - będzie co porównywać.
    Jeden z nich określiłabym jako profanację, drugi jako chaos - że tak pozwolę sobie od razu przejść do rzeczy. ,,303. Bitwa o Anglię"(plakat po prawej).. Jedną z ról zagrał tam Marcin Dorociński i wręcz nie mogę przeżyć, że ten wspaniały (jeden zresztą z moich ulubionych) aktor dał się wciągnąć w coś tak kiepskiego ! Odtwórcą głównej roli (Jana Zumbacha) jest (uwaga!): Brytyjczyk ! I to nie byle jaki, tylko ten, który w ,,Grze o tron" zagrał jednego z najbardziej psychopatycznych bohaterów (chodzi o Iwana Rheona i jego rolę Ramsaya Boltona). 
     Ok, rozumiem, nie muszę ,,szufladkować" aktorów ze względu na zagrane wcześniej przez nich role - więc to pomińmy. Skupmy się przede wszystkim na tym, dlaczego obsadzanie Brytyjczyka w tej roli określiłam jako profanację. Bo wszyscy pozostali aktorzy wcielający się w rolę lotników Dywizjonu 303 to Polacy i wszyscy w filmie mówią po polsku ! Co w takim razie z panem Iwanem? Rusza ustami jak ryba w wodzie, a jego kwestie wypowiada polskojęzyczny lektor (!!!). Wyobrażacie to sobie?? Film o Polakach z Brytyjczykiem gadającą rybą ! Ledwo z tego powodu przez całość ,,Bitwy o Anglię" przebrnęłam..
     I to niestety nie jedyny powód, dla którego uważam, że film ,,303. Bitwa o Anglię" jest naprawdę kiepski. Zdjęcia lotnicze (porównując je do wielu innych filmów) oraz inne - katastroficzne (np. pożar domu pod koniec filmu) są tak infantylne i dziwacznie przerysowane, że aż nierealne (widząc pożar tego domu wybuchnęłam śmiechem!). Fabuła lekko nieskładna (znam doskonale historię Dywizjonu 303, więc wiem, co mówię), dialogi płytkie a niektóre sceny tak amerykańsko -,,wzruszające", że aż śmieszne.
     Czas na produkcję polską, czyli w moim mniemaniu CHAOS. Wiem, co ,,autor" miał na myśli chcąc przeplatać sceny współczesne z przeszłymi, ale niestety.. kompletnie mu to nie wyszło. Film w wielu momentach się po prostu ,,nie trzyma kupy". Chociaż to nie mój najważniejszy zarzut wobec tej produkcji. Wyobraźcie sobie, że polski film (POLSKI) o Dywizjonie 303 zawiera błędy merytoryczne (!). Dla mnie - historyka, który naprawdę wie, o co chodzi, jest to niedopuszczalne ! Na pewno będę każdemu odradzać obejrzenie tego filmu właśnie ze względu na to. I niestety, nawet mój ukochany Zakościelny mnie przed tym nie powstrzyma.
     Podsumowując: w mojej ocenie naprawdę żaden z tych dwóch filmów nie jest wart oglądania (ŻADEN). Ani ze względu na Dorocińskiego, ani ze względu na Zakościelnego. Oba filmy uważam za kompletną klapę i wiecie, co w tym wszystkim jest najgorsze?? Że najprawdopodobniej nie dożyję już czasu, kiedy na temat Dywizjonu 303 powstanie porządna produkcja.
    Czy w takim razie, aby móc się dowiedzieć czegoś więcej na temat słynnych lotników trzeba sięgnąć tylko do książki (nieśmiertelnej zresztą autorstwa Arkadego Fiedlera)? Na szczęście nie. Wciąż, po obejrzeniu tych dwóch filmów, uważam, że najlepszym ,,wizualnym" źródłem wiedzy o Dywizjonie 303 jest dokument: ,,Ci cholerni cudzoziemcy - Polacy w bitwie o Anglię". Dokument znajdziecie TUTAJ  Jeśli jeszcze go nie widzieliście - obejrzyjcie koniecznie i, wierzcie mi na słowo, to naprawdę ratuje nasz honor przy tak nieudanym filmie.
     Po tej ostrej krytyce dwóch filmów czas na akcent odmienny, bo wyjątkowo pozytywny, czyli opinię o filmie: ,,Mocna kawa wcale nie jest taka zła". Po raz kolejny się przekonałam, że Dziędziel i Mecwaldowski w rolach głównych to gwarancja dobrze spędzonego czasu. Wierzcie mi, że przyjęłam z ulgą obejrzenie dobrego filmu (czy konkretnie ,,etiudy") po dwóch nieudanych produkcjach.
    Problem emigracji, rozłąki z rodzicami, rozstań, poszukiwań pracy.. i wszystko tak niedosłownie, ale mimo to bezpośrednio ubrane w obrazy, że lepiej być nie mogło. Film zaledwie godzinny (stąd etiuda) i była to jedna z najlepiej spędzonych godzin w moim życiu. 
     Mam nadzieję, że moje opinie okażą się dla Was przydatne, a jeśli już widzieliście te filmy (co jest dość prawdopodobne, bo to nie są ,,nowości") to chętnie poznam Wasze zdanie na ich temat. Kto dotrwał do końca temu puchar z czekoladą ! Bo ja uwieeelbiam czekoladę :-))

20 lutego 2021

205. Wszyscy czytają a ja.. niekoniecznie

      Nie czuję potrzeby kupowania drugiego tomu, bo mnie najzwyczajniej w świecie nie interesuje..

     Na początku książka wydawała się dość obiecująca - z ważnym sensem/przesłaniem i dążąca do póki co jeszcze nieokreślonego celu, ale jednak celu. Niestety im bardziej zbliżałam się do końca, tym bardziej mnie nudziła. 
     Początkowy, rzekomy cel w ,,Śmierci komandora" z czasem ,,pobłądził" i sprawił, że sama fabuła zamiast konkretną drogą, stała się co najwyżej labiryntem. Może na tym właśnie ma polegać wartość tego tytułu, ale nawet jeśli tak jest, to ja niestety tego nie doceniam. Doczytanie do końca ,,Śmierci komandora",przyznam szczerze, było dla mnie dość męczące.. Momentami przysypiałam i marzyłam o tym, żeby jak najszybciej dotrwać do ostatniej strony. 
     Przed napisaniem mojej dzisiejszej opinii celowo nie zaglądałam do innych recenzji. Czasami to robię po przeczytaniu książki, ponieważ chcę jak najszybciej porównać swoje wrażenia z wrażeniami innych.Tym razem tego nie zrobiłam, bo pamiętam z takich ogólnych ocen, czy też opinii, że Murakami jest ostatnio niesamowicie poczytnym twórcą. Z tego też powodu dość mocno się ucieszyłam, gdy otrzymałam tę książkę w prezencie. Pomyślałam sobie, że wreszcie przeczytam książkę słynnego Murakamiego i wreszcie sama się dowiem, dlaczego jest tak popularny.  A nie czytałam innych opinii przed napisaniem swojej (tu wreszcie dotrzemy do meritum akapitu ;P), ponieważ ,,Śmierć komandora" kompletnie nie przypadła mi do gustu i nie chciałam, by jakiekolwiek recenzje (w większości raczej bardzo dobre) w jakikolwiek sposób na moje wrażenia wpłynęły.
     Z jednej strony jedna książka to zdecydowanie za mało, żeby już na tym etapie oceniać twórczość tego pisarza, więc nie oceniam. Jednak z drugiej strony już ta jedna książka powinna mnie zachęcić, ,,pociągnąć" dalej w stronę innych jego tytułów, a niestety tego nie zrobiła. I to nie o to chodzi, że ja gustuję tylko w tytułach, które mają spójną fabułę i pełną napięcia akcję, bo wiele przeczytanych przeze mnie książek mnie zachwyciło, choć były to pozycje praktycznie bez fabuły (refleksyjne, czy wręcz filozoficzne). Natomiast ta książka konkretnie...z symbolami, metaforami, urzekającymi dzwonkami, nietypowym małym gościem, białymi włosami i białymi szatami no cóż..znudziła mnie i tyle. I tak naprawdę gdyby nie to, że ,,Śmierć komandora" otrzymałam w prezencie z ważną dla mnie dedykacją na pierwszej stronie, to z pewnością bym ją sprzedała, albo komuś oddała - bez żadnej skruchy, czy też sentymentu.
     Podsumowując: jestem przekonana, że więcej książek Murakamiego nie przeczytam. Kiedyś jeszcze bym to zrobiła, no bo przecież wszyscy go czytają, to ok - jeden tytuł mi się nie spodobał, ale w takim razie inne muszą być z pewnością o wiele lepsze. Dzisiaj, w wieku prawie 40 lat, zdaję sobie sprawę, że nie jestem w stanie przeczytać wszystkich książek świata - nawet tych tylko popularnych; z tego też powodu czas poświęcony na czytanie powinnam cenić i wyważać, by go nie marnować na coś, co sprawia, że ziewam.. To się nazywa świadome czytanie i to niestety jest dość częstym dylematem książkoholików ;-) Fragmenty o technice w malarstwie japońskim były ciekawe i wzbogaciły moją wiedzę - żeby nie było, że maksymalnie zmarnowałam czas.

07 lutego 2021

204. Fajerwerków nie było, ale czytało się przyjemnie

      Mam już za sobą wiele książek pana Musso i niejednokrotnie się zdarzyło, że byłam zachwycona kolejną historią. Ten tytuł nie wywołał u mnie takich uczuć, ale to nie znaczy, że będę odradzać jego przeczytanie.

    Ciekawa historia, z wieloma różnymi postaciami, z intrygującą i rozwijającą się fabułą, której zakończenie niestety ostatecznie mnie dość rozczarowało. Nie będę spoilerować i co najwyżej napiszę, że spodziewałam się po prostu czegoś więcej. Nie ze względu na pisarza - tylko na historię, która zaczynała się naprawdę niesamowicie interesująco, ale pod koniec.. po prostu mnie nie przekonała. Nie wiem, czy ze względu na niezbyt realne rozwiązanie sprawy, czy może z powodu ,,niedopracowania" fabuły - chociaż możliwe, że te powody się po prostu ze sobą łączą.
     Ale, tak jak napisałam na początku - książki nie odradzam. Czytało mi się ją naprawdę przyjemnie i nie żałuję poświęconego czasu. Kolejna ciekawa historia jednego z moich ulubionych pisarzy, która nie wywoła u Was fajerwerków, ale co najmniej dobrze zajmie.

06 lutego 2021

203. Gretkowską biorę w ciemno

      Bezpośrednia, dosadna, bezczelna i kontrowersyjna - za to uwielbiam Manuelę Gretkowską i odkąd pamiętam właśnie z tego powodu czytuję jej książki. I teraz najważniejsza cecha: inteligentna. Wrzucamy wszystko do kotła, dokładnie mieszamy i wychodzi nam kolejna pikantna i zadziorna książka, która, niejednokrotnie mnie zaskakując, sprawiła, że jeszcze długo będę o niej pamiętać.