Popularne posty

30 maja 2021

216. Pożegnanie z ,,Małymi kobietkami"

     ,,Chłopcy Jo" to ostatni tom serii przygód sióstr March ze znanych bardziej ,,Małych kobietek". Czy żałowałam, że był ostatni, czy może odetchnęłam z ulgą po zamknięciu czwartej części? O tym możecie przeczytać poniżej.
    ,,Chłopcy Jo" to zdecydowanie kontynuacja trzeciego tomu - o wychowankach szkoły prowadzonej przez Jo March i jej męża. Początkowo czułam się zawiedziona, gdy się okazało, że poznajemy dalsze perypetie tylko kilku wybranych chłopców, ale ostatecznie zrozumiałam, że pisarka postanowiła się po prostu skupić na losach ulubionych postaci.
    Postaci, do których i ja zapałałam sympatią. Zwłaszcza do Dana, wskazywanego ciągle jako niesfornego urwisa, z którym są wiecznie kłopoty. W sumie to on, według wielu, powinien zostać zepchnięty w pierwszej kolejności na margines powieści, ale tak się nie stało. Dlaczego? Bo nawet jego trudny charakter nie był w stanie odwieść pisarki od postrzegania w nim osoby pod każdym względem wyjątkowej.
    Piękną miłość tu mamy ukazaną - miłość Jo do ukochanych wychowanków, o których (pomimo iż dawno opuścili gniazdo) jedna z sióstr March bez przerwy myśli, kocha i na których listy wyczekuje zawsze z maksymalną niecierpliwością. I to bez względu na to, czy ich życie ułożyło się po jej myśli, czy wręcz przeciwnie. 
    Czytamy o ich sukcesach, porażkach, chwilach szczęścia i nawet niebezpiecznej niedoli. I co najciekawsze - poza ich losami poznajemy również te tyczące się nowo powstałej szkoły, która oprócz chłopców kształci także dziewczęta. I to określiłabym jako przysłowiową wisienkę na torcie całego cyklu, którą z pewnością potwierdza następujący cytat: ,,Ze starych panien nie drwi się już nawet w połowie tak bardzo jak dawniej, odkąd niektóre z nich stały się sławne i dowiodły, że kobieta nie jest połówką, ale całym człowiekiem i może być samodzielna". Kobiety w powieści Louisy May Alcott wspierają mężczyzn, stoją u ich boku, ale również się kształcą dążąc jednocześnie do pełnej niezależności. Pięknym przykładem jest tutaj śliczna Nan, która poświęcając swe życie zawodowi lekarza, postanawia nigdy nie wychodzić za mąż. 
    Czy w takim razie żałuję, że musiałam się wreszcie rozstać z siostrami March? Piszę tego posta i już tęsknię za błogą przyjemnością przy lekturach pani Alcott, więc już chyba nie muszę niczego więcej dodawać. Interesująco i przyjemnie mi się czytało część ostatnią, więc z pewnością uważam, że warto ,,dotrwać" do czwartego tomu.

22 maja 2021

215. ,,Mali mężczyźni" i ,,Wielka" wychowawczyni

    Czy ,,Mali mężczyźni" - czyli już trzeci tom o losach sióstr March, zachwycili mnie tak bardzo, jak ,,Małe kobietki"? A może mnie co najwyżej zniesmaczyli, jak ,,Dobre żony"? Przekonajcie się poniżej sami 😉
    Na wstępie stwierdzam z przekonaniem, że w kolejnym tomie autorka zdecydowanie odeszła od wskazywania ,,właściwego" dla kobiety ,,miejsca" w małżeństwie na rzecz.. skłaniania się ku emancypacji. Przyznam szczerze, że nie spodziewałam się tak diametralnej zmiany poglądów już w kolejnym tomie, ale to co najwyżej sprawiło, że nabrałam do pisarki znacznie większej sympatii.
    Jo rodzi chłopców i zakłada szkołę dla wielu innych - często sierot z nędznych środowisk. Opiekuje się nimi, uczy ich i robi to w sposób niesamowicie nieszablonowy i dla wielu osób w ówczesnych czasach dość kontrowersyjny. Jo przede wszystkim zwraca uwagę na to, by chłopcy najpierw byli szczęśliwi, a potem bogaci w wiedzę książkową, co jednak nie oznacza samowoli i chaosu. Ma mnóstwo pięknych, kreatywnych pomysłów na zabawę i naukę jednocześnie, a w całym przedsięwzięciu pomaga jej ukochany mąż. 
    Doczytałam, że Louisa May Alcott, opowiadając o szkole, przytaczała tak naprawdę swoje własne doświadczenia. Jeśli tak rzeczywiście było to kłaniam się nisko przed twórczynią. Louisa May Alcott żyła w wieku XIX, ale jej pomysły i otwartość w nauczaniu dzieci są tak postępowe, że wiele z nich ja - belferka, mogę wykorzystać dzisiaj.
    Ktoś mógłby zapytać: ,,Ale jak to? Szkoła tylko dla chłopców? To gdzie ta emancypacja?" Spokojnie, powoli, nie od razu Rzym zbudowano. W tym tomie pojawia się jedna dziewczynka, ale w kolejnym jest już ich znacznie więcej. Oczywiście nie będę zdradzać szczegółów i co najwyżej zapowiem, że więcej moich spostrzeżeń po przeczytaniu czwartego - ostatniego tomu, znajdziecie w następnym poście.
    Podsumowując: trzeci tom przygód sióstr March, mimo iż skupia się tak naprawdę na losie jednej z nich, jest godny polecenia. I to nie tylko nauczycielom. ,,Mali mężczyźni" to znowu, podobnie jak w pierwszym tomie, wiele pięknym historii i morałów, które nawet dziś są wciąż aktualne. Przyjemnie spędziłam czas i jestem przekonana, że u Was będzie podobnie.

18 maja 2021

214. Niesmaczne ,,Dobre żony"

      Co zaczynam - to kończę. Książkowa pedantka ze mnie, więc było oczywiste, że skoro przeczytam ,,Małe kobietki" - to z pewnością sięgnę po kolejne części. I tak też się stało.
     Niestety o kontynuacji ,,Małych kobietek" nie mam już tak dobrej opinii, jak o pierwszym tomie. Gdybym bowiem miała polecić ten tom feministkom - to tylko i wyłącznie po to, by go spaliły na stosie. Spora część książki na pewno bym im się mocno nie spodobała. 
     Pełno tu moralizatorstwa - to akurat było do przewidzenia. W końcu o ,,Małych kobietkach" mogłabym powiedzieć to samo. Jednak tak, jak w pierwszym tomie mamy do czynienia z ważnymi, skłaniającymi nas do myślenia spostrzeżeniami - tak niestety tutaj zdarzyło mi się wielokrotnie oburzyć. Z jednego, konkretnego powodu: niemalże całość książki traktuje o byciu ,,dobrą żoną", której najważniejszym celem powinno być... dogadzanie swojemu mężowi (!). 
     Wzorowa małżonka powinna dobrze gotować, należycie sprzątać, zawsze czekać na męża - i to najlepiej z wyśmienitym obiadem. Jeżeli mężowi zdarzy się wpaść na pomysł przyprowadzenia znienacka w gościnę przyjaciela (podkreślam - bez zapowiedzi), małżonka powinna być zawsze uśmiechnięta, schludna i z radością usługująca przybyłym panom. I jak Wam się podoba? Jestem pewna, że w tym momencie nie tylko feministki prychnęły ironicznie...
      No cóż, takie czasy możnaby powiedzieć. W końcu dzieło Louisy May Alcott nie jest dziełem współczesnym. To jednak mimo wszystko nie sprawiło, że czytałam ,,Dobre żony" z przyjemnością. Owszem, oprócz tego typu ,,cennych" porad znalazło się tam tradycyjnie wiele wesołych perypetii z życia sióstr March, ale niestety żadna z nich nie była w stanie zniwelować mojego niesmaku.
     Czy to znaczy, że odpuściłam kolejne tomy? Oczywiście, że nie ! I to nie tylko dlatego, że już je kupiłam ;-) Mogę już Wam zdradzić, że jestem po lekturze wszystkich części przygód sióstr March i cieszę się, że się na to zdecydowałam. Kolejne części na szczęście mnie tak nie rozczarowały, ale o tym napiszę już następnym razem ;-)
     A żeby nie było tak w pełni niesmacznie, przytoczę na koniec intrygujący cytat: ,,Jesteś jak owoc kasztana: twardy z wierzchu, a jak jedwab miękki w środku; kto go potrafi rozłupać, znajdzie słodkie jądro. Jak się kiedyś odezwie w tobie uczucie, poznasz swe serce i ostra łupina zeń spadnie". 

16 maja 2021

213. Bieszczady? Zawsze!

      Kocham, uwielbiam, podziwiam Bieszczady, począwszy od mojej pierwszej wizyty w tych pięknych stronach w roku 2015, więc nie ma się co dziwić, że poniższa książka przypadła mi do gustu. Chociaż gdyby była kiepska - nawet miłość do gór by mi nie przeszkodziła w krytyce; ale ponieważ oceniam ją jako wyjątkową, czy też nawet wręcz wspaniałą - wracałam myślami do górskich wędrówek z jeszcze większą przyjemnością.
     Żeby nie było, że moja ocena ,,Niedźwiedzicy z Baligrodu" nie jest obiektywna ze względu na słabość do Bieszczad przytoczę na początku wybrany cytat: ,,Gdy staliśmy między wysokimi jodłami, deszcz osiadał drobnymi kropelkami na twarzy, rzęsach i czole, by po chwili spłynąć cienkimi strużkami po policzkach. Wilgoć była wszechobecna i potęgowała woń jodłowej żywicy. Eteryczne olejki połączone z drobinami wody tańczyły w powietrzu, tworząc mieszaninę niespotykanych doznań zapachowych. Starałem się łapać w płuca tę wyjątkową świeżość deszczowego przedpołudnia". W życiu się nie spodziewałam, że dziennikarz telewizji Polsat, będący autorem kilku programów potrafi tak pięknie pisać o przyrodzie. Bo tego typu opisy znajdziecie niemalże w całej książce i to one przede wszystkim sprawiły, że się nią zachwyciłam. Zresztą nie były to tylko opisy bieszczadzkich lasów, ale również porannej kawy z ciepłym pączkiem, tradycyjnego barszczu, ruskich pierogów i wielu innych ignorowanych przez nas codzienności, które zauważane przez Marcina Szumowskiego również dla mnie - czytelnika, stały się nagle niesamowicie wyjątkowe. Piękny, urzekający styl i momentami wręcz rozbrajające spostrzeżenia - to najważniejszy powód, dla którego tę książkę oceniłam najwyżej na portalu lubimyczytac.pl.
     Kolejny powód moich dziesięciu gwiazdek dla tej książki to rozbrajające momenty i piękne zdjęcia przyrody Bieszczad. Co do rozbrajających momentów uśmiałam się już na samym początku czytając o obładowanej sprzętem ekipie filmowej, która na ostatnim tchu podążała za wprawionym we wspinaczce leśniczym. Ja tego sama zabawnie nie potrafię przytoczyć, więc to kolejny powód byście zajrzeli do tej książki osobiście.
      Co do zdjęć - nie są to szablonowe ujęcia, ale rzadkie, bo wręcz niemożliwe do uchwycenia momenty bieszczadzkiej natury, które niejednokrotnie rozsławiły imię tamtejszego leśniczego - Kazimierza Nóżki. Możecie na nich zobaczyć m.in. niedźwiedzicę Agę z młodymi, wilki, wydry a nawet rysia. Oczywiście nie będę ich Wam tutaj pokazywać, bo nie mam zamiaru psuć Wam przyjemności wyboru kolejnej, dobrej lektury.
     Jeszcze jedna taka książka i wsiadam w samochód kierujący mnie prosto w Bieszczady... serio serio. Nie da się kochając te góry, czytać o nich obojętnie. Czy to znaczy, że polecam tę książkę tylko miłośnikom tych pięknych gór? Wręcz przeciwnie! Polecam zwłaszcza osobom, które nigdy w Bieszczadach nie były, bo dzięki tej książce na pewno zrozumieją, za co ja kocham te okolice.
    A propos kolejnej książki o Bieszczadach.. zaczęłam właśnie czytać ,,Zanim wyjedziesz w Bieszczady", więc albo jestem masochistką albo naprawdę szykuję plecak na wyprawę ;-)

03 maja 2021

212. Gratuluję i podziwiam za wzorowy research

     Uwielbiam otrzymywać prezenty - chociaż te książkowe najbardziej. I oczywiście jestem przekonana, że nikogo to nie zdziwi. Dlatego jeszcze raz dziękuję Adrianie <3 za kryminalną niespodziankę, która sprawiła mi ogromną radość - będąc zaszczyconą jednocześnie, że biorę udział w promowaniu debiutu młodej, ambitnej twórczyni z Częstochowy. 
    Czy ktoś tutaj wciąż nie wie, że mam sentyment do tego miasta?? Bywalcy Instagrama (na którego zresztą serdecznie Was zapraszam) z pewnością wiedzą, że Częstochowa to moje ukochana studencka miejscowość - a teraz zostali już o tym poinformowani także bywalcy mojego bloga ;-)
(książkę na powyższym zdjęciu trzyma w ręku sama Halina Poświatowska, 
która czeka na swych wielbicieli na ławeczce w Częstochowie 
- no przecież inaczej być nie mogło!)
    Ale do rzeczy: czy polecam debiut częstochowianki Anny Rozenberg? Na to pytanie - pomimo sentymentów i przyjaźni - przyrzekam odpowiedzieć maksymalnie szczerze.
    Dopracowanie każdego szczegółu to coś, co w ,,Maskach pośmiertnych" podoba mi się najbardziej. Nie ma tu przypadkowych postaci, zdarzeń, czy też błędnych informacji. Co więcej, pomimo iż całościowa fabuła to fikcja, to czytając tę książkę w żadnym momencie nie poczułam, że mam do czynienia z czymś nierealnym. Co najwyżej wyobrażałam sobie, jak wiele czasu i wysiłku musiało kosztować autorkę poszukiwanie niezbędnych informacji i wzbogacanie swojej wiedzy. Podoba mi się to i to według mnie największa zaleta tytułu. Zwłaszcza, że.. mamy do czynienia z debiutem! Gratuluję i podziwiam za ogrom pracy na etapie przygotowań.
    Tematyka i postać głównego bohatera. W gatunku, jakim jest kryminał mamy mnóstwo inspektorów - policjantów, którzy rozpracowują morderców, dlatego stworzenie nieszablonowej, a nawet unikatowej postaci jest naprawdę szalenie trudne. Tu również pani Anna wykazała się niesamowitymi umiejętnościami, ponieważ wciąż, po kilku tygodniach od zakończenia lektury, pamiętam dokładnie stworzoną przez nią postać Davida Redferna.
    I kolejna cenna kwestia na plus: wartkość i polot słowa. Przez książkę wręcz ,,przebiegłam" - tak przyjemnie mi się ją czytało. Na pewno miała na to również wpływ sama fabuła, ale w moim przypadku jestem przekonana, że chodziło przede wszystkim o styl autorki. Nie za ciężko, nie za długo, nie za nudno - zdania i słowa lekkie, składne i płynne. Polonistka zna się na rzeczy - możecie mi wierzyć ;-)
    Czy to znaczy, że ,,Maski pośmiertne" nie mają wad? Gdybym wymieniła same plusy - moja opinia z pewnością byłaby dość nieprawdopodobna, ale oczywiście nie dlatego nie zatrzymam się na samych zaletach. Po prostu książek ideałów nie ma, a w przypadku debiutów wierzę mocno, że pewne ,,minusy" zostaną przez wciąż doskonalącego się pisarza odebrane co najwyżej z uwagą i konstruktywnymi przemyśleniami. Oczywiście pod warunkiem, że te ,,wskazówki" będą wyrażone w sposób kulturalny i rzeczywiście uzasadniony.
    Polubiłam bohaterów, zaciekawiła mnie fabuła, ale zdarzyło mi się kilkukrotnie powracać do poprzednich rozdziałów, by móc nadążyć za kolejnymi. Wszystko miało sens i rzeczywiście było szalenie dopracowane, ale czasem nawet dla mnie - wprawnego czytelnika - momentami zbyt trudne, by mogło być zrozumiane za pierwszym razem. To jak najbardziej dowodzi ambicji pisarki i jej inteligencji, ale czytelnika może czasem wprawić w zakłopotanie. Oczywiście podkreślam, że jest to tylko i wyłącznie moja opinia, z którą oczywiście nikt nie ma obowiązku się liczyć.
    Podsumowując: pani Anna Rozenberg napisała naprawdę dobrą książkę i z pewnością każdą kolejną przeczytam z chęcią i zaintrygowaniem. Jest tu sporo ciężkiej pracy, którą doceniam i niesamowicie podziwiam. Nigdy nie byłabym w stanie stworzyć coś aż tak rzetelnego i lekkiego jednocześnie. Trzeba mieć do tego co najmniej talent :-) Cieszę się ogromnie, że ,,Maski pośmiertne" trafiły w moje ręce i wierzę mocno, że już niebawem będę miała przyjemność przeczytać kolejne tytuły ambitnej autorki. Trzymam za to mocno kciuki!

02 maja 2021

211. Ślepa miłość do książek Kinga

    Moja miłość do dzieł Stephena Kinga jest ślepa - przekonałam się o tym po przeczytaniu tej książki. Dlaczego? Bo zauważyłam tu wiele twórczych niedociągnięć, rozczarowujących moją czytelniczą ciekawość niedopowiedzeń a mimo to.. wciąż Kinga uwielbiam i wciąż będę sięgać po jego kolejne tytuły z szybszym biciem serca.
    A może po prostu ta książka mi się podobała? Może tylko się czepiam, a podświadomie bawiłam się przy niej świetnie? No nie da się, naprawdę się nie da obiektywnie stwierdzić - przecież nie wyjdę z siebie i nie stanę obok (a szkoda, bo zwłaszcza w pracy mam ku temu częstą potrzebę..). 
    Może zacznijmy od początku, czyli od tych rzeczy, które mi niespecjalnie przypadły do gustu. Konkretnie jest mowa o dwóch. Po pierwsze: główny bohater i to, co go spotyka - czyli generalnie pomysł na fabułę. Chłopiec o imieniu Jamie widzi umarłych tuż po ich śmierci i potrafi z nimi rozmawiać; kurcze.. przecież to już było w ,,Szóstym zmyśle". Ok, wiem, dawno temu, ale jest to tak szalenie charakterystyczne, że niestety może zepsuć pierwsze wrażenie. Oryginalność bowiem wciąż jest w cenie.
    I druga kwestia: zakończenie. Niby jest, ale jakby go nie było. Duch znika, jednak wciąż istnieje, pojedynek się zakończył, ale wciąż trwa, a winni nie żyją, jednak wciąż bytują. Czyli.. niczym w dramacie romantycznym otwarte zakończenie, które raczej nie sugeruje kolejnej części. 
    I nie pytajcie mnie proszę, o co dokładnie mi chodzi, bo bez spamowania bardzo ciężko to wytłumaczyć. Po prostu czegoś tu brak. Tej wisienki na torcie, tego elementu zaskoczenia, który sprawia, że zamykam książkę mając jednocześnie otwarte usta. Tu niestety tego nie było. I wielka szkoda, bo przy innych tytułach Kinga mi się to zdarzało, a więc jest to możliwe !
    Nie, nie uważam, żeby King się wypalił. Po prostu nie wszystkie jego tytuły są na tym samym, dobrym poziomie. Czy to znaczy, że książkę ,,Później" odradzam? Niekoniecznie... czytało mi się ją naprawdę dobrze, w miarę szybko i miło spędziłam czas - zwłaszcza mając świadomość, że czytam najnowsze dzieło mego mistrza. Czyżby sztuka dla sztuki? Kto wie.. te marketingowe sztuczki tak nam nieraz mydlą oczy, że nawet najmądrzejsi stają się bezkrytyczni.