Popularne posty

31 lipca 2018

170. Przetrwasz to- przecież zdobyłaś Łopiennik !

     Czas na opowieść o wyprawie naszego życia. Tak zresztą mogłabym nazwać całościowy pobyt w Bieszczadach, gdyby nie to, co zdarzyło się tam podczas jednego z wyjść w góry. A raczej na szczęście nie zdarzyło- pomimo głupoty i naszej i Pani w punkcie informacyjnym.
     Ale od początku. Dziś Wam opowiem o wejściu na jeden z bieszczadzkich szczytów o nazwie Łopiennik. Powiem Wam czy warto się tam wybrać i przestrzegę przed błędami, których absolutnie w górach nikt nie powinien popełniać! My niestety popełniliśmy ich wtedy całe mnóstwo i tylko jakimś cudem wyszliśmy z tego cali i zdrowi.
     Długo nie wiedzieliśmy co ze sobą tamtego dnia zrobić. Zdecydowanie zbyt długo. Ostatecznie zdecydowaliśmy się, zamiast np. bezcelowego szwędania się po Ustrzykach Dolnych, na wyprawę w góry. Najwyższy i najsłynniejszy szczyt w Bieszczadach już zdobyliśmy, więc tym razem, skuszeni komentarzem w książkowym przewodniku o "najpiękniejszych widokach w okolicy", postanowiliśmy wspiąć się na Łopiennik.
     Trasa na Łopiennik rozpoczyna się w miejscowości Baligród. Wybraliśmy szlak najdłuższy- niebieski i naszym amatorskim okiem najciekawszy. Samochód zostawiliśmy w centrum Baligrodu (tuż obok pokaźnego T 34) i zanim wyruszyliśmy, wstąpiliśmy do punktu informacyjnego z zapytaniem o dokładny początek szlaku.
    I teraz jeden z naszych pierwszych i najważniejszych błędów: w Baligrodzie byliśmy o godzinie 13.. Mało kto nie słyszał, że w góry powinno się ZAWSZE wyruszać z samego rana, więc nie wiem jakim cudem podkusiło nas na popołudniową "przechadzkę". Chyba porównywaliśmy Łopiennik do Tarnicy- ze świetnie oznaczonym szlakiem, tłumami turystów i w większości odsłoniętymi i jasnymi wzniesieniami. Naszą głupotę naiwnych turystów jeszcze można zrozumieć, ale głupotę Pani w punkcie informacyjnym nie jestem w stanie już w żaden sposób wytłumaczyć. Widziała nasz ubiór, plecaki, a mimo to bez problemu (o godzinie 13!) wskazała nam drogę na wielogodzinny szlak leśny! My jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że oprócz gęstego lasu niewiele tam zobaczymy, ale "miejscowa" powinna przecież być o tym doskonale poinformowana. O grasujących wtedy wilkach uciekających przed ostrzałem po słowackiej stronie również!
     Szlak rozpoczynał się na dobre tuż za baligrodzkim pomnikiem żołnierzy poległych w walce z UPA. Wznosi się gwałtownie do góry (do tego stopnia, że momentami musieliśmy się wspinać na czworaka!), by przybrać potem postać wąskiej jednoosobowej ścieżki- na przemian w górę i w dół. 
     I tu czas na nasz kolejny błąd, choć tym razem nie aż tak niebezpieczny. Na wyprawę w Bieszczady nie trzeba może mieć mocno profesjonalnego obuwia, ale śliskie buty sportowe (a już na pewno klapki i sandałki!) są niedopuszczalne. My na szczęście byliśmy uposażeni w tą pierwszą opcję, jednak mimo to wciąż nie do końca komfortową. Wejście na Łopiennik jest bardzo zmienne, powiedziałabym nawet,  że wręcz falowe (non stop w górę i w dół..). Szlak jest jednoosobowy (można iść tylko gęsiego), miejscami bardzo zarośnięty (mnóstwo ostrych jeżyn i konarów) i w 99% w niekończącym się, głębokim lesie... Aby tam wejść, potrzebne są zdecydowanie lepsze buty niż zwykłe adidasy.
     Co do głębokiego lasu... wspomniany przewodnik obiecywał piękne widoki, których niestety nie zaznałam, bo przez łącznie pięć godzin zasłaniał mi je niekończący się, gęsty las! Dopiero po fakcie dowiedzieliśmy się, że wejście na Łopiennik jest słynne z powodu tamtejszego największego rezerwatu cisów i to one są główną atrakcją. Dziś już jestem bardzo sceptyczna wobec takich informatorów..
     Przez pierwszą godzinę wędrówki nie czułam niepokoju. Owszem- jednoosobowa, często zarośnięta ścieżka, głęboki gęsty las i NIKOGO po drodze..no ale przecież to wciąż nie wystarczało na wystraszenie naiwnej dwójki wędrowców. Zwłaszcza, że zdobyliśmy pierwszy z dwóch szczytów przed samym Łopiennikiem- Berdo, a niedługo po nim Durną.
     Szlak był słabo oznaczony (do tego stopnia, że dwa razy go zgubiliśmy), ale ostatecznie wszystko się zgadzało z mapą (i tu wielki plus za posiadanie tej mapy!).
     Sytuacja diametralnie się pogorszyła, gdy w lesie zaczęło się po prostu robić ciemno... Nie, nie było burzy- po prostu wieczór w lesie pojawia się zdecydowanie wcześniej niż na otwartej przestrzeni. Dodatkowo po trzech godzinach absolutnie nikogo nie spotkaliśmy i to najzwyczajniej w świecie sprawiło, że wpadłam w panikę! Po kilku minutach mojego płaczu i względnym uspokojeniu przez P. (który dopiero po fakcie przyznał, że bał się tak samo mocno), ruszyliśmy dalej. 
     Wtem, jak na zawołanie, spotkaliśmy dwójkę turystów wracających już ze szczytu. Jaka to była ogromna ulga móc zobaczyć w tej gęstwinie innych ludzi.. W idealnym zresztą momencie, bo wahaliśmy się wtedy, czy nie zawrócić. Ostatecznie, w wyniku prostej kalkulacji: na Łopiennik ok.45 minut, a z powrotem niecałe 3 godziny- postanowiliśmy iść dalej. Nie z głupoty oczywiście, tylko z racji wyboru najlepszej opcji. Ze szczytu prowadził półtoragodzinny szlak czarny, dzięki któremu znacznie szybciej znaleźliśmy się na dole. Szlak ten był potwierdzony nie tylko przez mapę, ale co najważniejsze- przez napotkaną parę. I to był nie pierwszy raz, kiedy tego dnia mogliśmy liczyć na wsparcie innych osób.
     Do dziś pamiętam tą ulgę gdy dotarliśmy na szczyt.. Chociaż tam była względnie przejrzysta polana, co zresztą zdarzało się nam również po drodze. P. również dopiero po fakcie przyznał, że tych wolnych przestrzeni bał się najbardziej. Podobno jest spore prawdopodobieństwo spotkania w takich miejscach niedźwiedzia..
    Ze szczytu schodziliśmy prawie biegiem. Poważnie się ściemniało i pamiętam, że tak jak przed sobą jeszcze wyraźnie rozpoznawałam ścieżkę, tak niestety już za mną coraz częściej widziałam ciemną, nieprzeniknioną toń. 
    Ponieważ zeszliśmy szlakiem po drugiej stronie Łopiennika, od samochodu dzieliło nas ponad 20 kilometrów. P. introwertyk postanowił iść pieszo poboczem drogi, a ja od razu zaczęłam łapać "stopa". Do samego Baligrodu podwieźli nas miejscowi, którzy zdziwieni naszym wypadem poinformowali nas m.in. o grasujących w Bieszczadach wilkach.. Chociaż jeden fakt był w tym wszystkim śmieszny. Zaledwie dwa dni wcześniej my sami podrzucaliśmy autostopowiczów w drodze powrotnej z Tarnicy. P. widząc ich z daleka zapytał, czy chcemy ich podwieźć, a ja na to: "No pewnie, że tak! Kto wie, co nam się jeszcze może przytrafić i czy to my kiedyś nie będziemy potrzebować podwózki." 
    Zbyt późne wyjście w góry, kiepskie obuwie i nieznajomość terenu to coś, czego w górach powinniście unikać jak ognia! Co oczywiście nie oznacza, że nie warto wspinać się na Łopiennik. Zobaczcie zresztą sami..
    Bieszczady w pięknej odsłonie. Tyle czystego powietrza, co w tym bieszczadzkim lesie, najprawdopodobniej całe życie nie wdychaliśmy. Szkoda tylko, że wiele nieodpowiedzialnych posunięć (nie tylko naszych!) nie pozwoliło nam tego wtedy w pełni docenić.
     Czy żałuję? Oczywiście, że nie! Po pierwsze: nie mogę żałować wspaniałej przygody. Nieodpowiedzialnej i momentami mocno zatrważającej, ale dzięki niej naprawdę wiele się nauczyliśmy. Dziś chociażby mamy już zdecydowanie lepsze obuwie i zawsze rozpoczynamy wędrówkę z samego rana.
    A sam Łopiennik jest do dziś niesamowicie wymownym symbolem w naszym życiu. Pamiętam, gdy pół roku później mocno się pochorowałam i wylądowałam w szpitalu. Co wtedy w chwilach bólu słyszałam od P.? "Zdobyłaś Łopiennik, więc nic Cię teraz nie złamie"- i to niejednokrotnie powtarzamy sobie do dziś :-) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz